Etykiety

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą TAKIE TAM. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą TAKIE TAM. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 lutego 2016

Co prawda to nie sobota, ale dziś Dzień Kota.

Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam zwierzęta. One mnie trochę mniej. Przez mój dom, przewinęła się rybka (tak, jedna), świnka morska i sześć chomików. Byli to jednak towarzysze, że tak powiem, krótkoterminowi. Poza tym miałam psa. Zresztą psy mieli wszyscy. Sąsiedzi, koleżanki, koledzy, no może rodzina niekoniecznie ;-). 



Koty były dla mnie zawsze zwierzakami dosyć abstrakcyjnymi. Oczywiście zdarzało mi się przytargać do domu jakieś egzemplarze znalezione w krzakach, ale co tu dużo mówić, zawsze przy pierwszej okazji uciekały i tyle je widziałam. 

Niemniej od jakiś dziewięciu lat posiadam na stanie jedną sztukę, i powiem Wam, od tego czasu wiele się zmieniło. Przede wszystkim już wiem, że to nie ja jestem najbardziej złośliwą istotą na świecie :) Mimo, że darzę mojego kota uczuciem wielkim, trend sprzed lat chyba się utrzymuje. Chyba, bo ciągle nie wiem, co ten mój kot naprawdę o mnie myśli :)  

Jej wysokość Nina

Nina, która miała być Filipem. Moja prywatna, wiecznie niezadowolona królowa. Kot i jego istne zaprzeczenie w jednym. Uwielbia jeść, ale nie lubi gdy się ją dotyka. W sumie nie lubi nikogo. No może mnie troszeczkę, ale ja ją karmię ;) Nie jest to typ, który usiądzie na kolanach i będzie miły dla gości. W sumie parę osób już przed nią uciekało – na balkon, kanapę, do łazienki... Ot, taki kot bojowy. Swoim spojrzeniem nieustannie uświadamia, za kogo Cię uważa (zgadnij), ale w nocy i tak potajemnie zakrada się do twojego łóżka. Zna się też na zegarku. Jak tylko budzik zadzwoni biegnie do kuchni. Wie też, kiedy śpisz za długo i na pewno da Ci znać, kiedy przeginasz.














Niemniej Nina ma też kilka zalet. Nie jest upierdliwa, dba o czystość i świetnie zna się na mięsie. Jeśli jest nieświeże, albo nafaszerowane chemią – nie tknie. Nie powiem, z tej zdolności zdarza mi się korzystać dosyć często, nie tylko przy sprzątaniu lodówki ;-) No i świetnie zna się na facetach. Jeśli któryś jej się nie spodoba, na pewno naleje mu do butów. Autentyk :) 


Maru – kot idealny 

Gdybym chciała przygarnąć jeszcze jednego kota, chciałabym, żeby był właśnie taki. Maru mieszka w Japonii i jest przedstawicielem rasy szkocki kłapouchy. To wielki, puchaty, wręcz stworzony do miziania zwierz. Zresztą lepiej byłoby napisać, że jest po prostu idealny :) Pewnie dlatego jest gwiazdą internetu – jego kanał na Youtube śledzi ponad 500 tysięcy osób. Nie to, żebym coś sugerowała, ale dobrze byłoby gdybyście zerknęli. Wierzcie mi – warto chociażby dlatego, żeby zobaczyć jak ładuje się do pudełek. Toreb. Opakowań. No, zobaczcie jak wchodzi do wszystkiego ;-) 

Gwiazdy Instagrama i inne takie

Na pewno zdarza się Wam też włazić na zwierzęce profile. Świnki, pieski, urocze, ale czymże one są w porównaniu z Venus. Zresztą spójrzcie sami. Czy ten dziwak nie jest piękny? Albo Mawin. Tak brzydki, że aż się chce pomiziać :)

Jeśli wydaje się Wam, że najbardziej niezadowolonym kotem na świecie jest Grumpy Cat, to znaczy że nie znacie jeszcze Garfiego. Ale wiadomo, że rude, to złośliwe ;-) Chociaż, takie określenie chyba nie do końca pasuje do Ryszarda :) 


A tak z ciekawostek – wiecie, że w Pałacu Kultury i Nauki mieszka jakieś 25 kotów? I to całkiem legalnie :) Mają nawet swój salon, który znajduje się w podziemiach budynku, a w nim zabawki, legowiska, schowki, drapaki, drabiny, opiekę weterynaryjną, no i oczywiście jedzenie:)  W sumie chciałabym to kiedyś zobaczyć na własne oczy :) 

A jakie są Wasze koty? Pokażcie je w komentarzach :) 


sobota, 30 sierpnia 2014

Top 10. Muzyczna lista biegowa.


Tak sobie siedzę w ten uroczy sobotni wieczór i usiłuje ogarnąć jutrzejszą połówkę. Tym razem postanowiłam zrobić coś całkowicie nowego czym niewątpliwie jest dla mnie przygotowanie porządnej playlisty.

Zawsze szłam na spontan w tym temacie, słuchałam po prostu tego, co miałam w telefonie. Tym razem jest inaczej, bo ostatnio powtarzające się co drugi utwór Happy Williamsa doprowadzało mnie do szału :) 



Co prawda zdarzało mi się bigać bez muzki, ale było to spowodowane tylko i wyłącznie tym, że po pierwsze telefon mi się odrobinę zużył przez co muzyka często sama się pauzuje, a po drugie irytacja na dyndający kabel wzrasta proporcjonalnie do wzrostu prędkości. Mogłabym nie ryzykować nerwa na trasie, ale obawiam się, że moja głowa nie jest na tyle mocna, żeby wytrzymać dwugodzinne przebieranie nogami bez stosownego podkładu muzycznego.

No, ale ja nie o tym miałam. Wertując zawartość telefonu odkryłam, że moje biegowe utwory znacznie odstają od tych, czego zazwyczaj słuchają biegacze. Zdecydowanie unikam nakręcających kawałków, a wybieram te lekkie i przyjemne – takie, które oddają, albo poprawiają mój nastrój.

Żeby było śmieszniej, jak się na jakiś kawałek uprę, zazwyczaj katuję go do znudzenia. Często dany utwór powtarzam na danej playliście kilka razy, przez co często staje się motywem przewodnim danego biegu, albo przynajmniej mi się z nim kojarzy :) Przy okazji odkryłam też, że mam już za sobą dziesięć oficjanych startów (no, biegania po schodzach nie liczę :) ), zatem z tej właśnie okazji, spcjalanie dla Was moich dziesięć piosenek przewodnich :)


  1. She runs the night. To były czasy. Rany, jeszcze nigdy w życiu nie przebiegłam takiego dystansu :) Miła babska impreza, zatem na uszach też baba. Gossip :)


  1. Bieg Powstania Warszawskiego. To już druga piątka w moim życiu. Ważna idea, zatem postawiłam na przewodnik historyczny przygotowany przez Motivato. Oczywiście, mimo doświadczenia biegowego (hehe, serio tak mi się wydawało :) ) źle obstawiłam czas i ze zdobywania wiedzy historycznej wyszły nici :)

  2. Biegnij Warszawo – rany, mój rekord to 6 km, jak zrobić 10? Zatem była tu też Gossip, była Demi Lavato i jej Give your heart a break (chyba z jakimś narzeczonym się pokłóciłam :-) ), nawet Florence and the machine się przewineło, ale piosenka tego biegu to zdecydowanie: 


  1. Bieg Niepodległości. Druga dycha jest moc :) Głównie dzięki Rudminetal, którego kawałek zwinęłam z funpaga Panny Anny (chyba tęskniłam za narzeczonym :) ) :)



  2. 8 Bieg WOŚP – pierwszy bieg w klimacie poimprezowym, zatem kawałki też imprezowe. Grana była Marcysiowa playlista o wdzięcznym tytule, jak na styczeń przystało,  Summer. Zaczyna się od mixu kawałka niżej, a potem nie pamiętam :)


     
  3. Bieg Żołnierzy Wyklętych. Tu pojawiały się na zmianę dwa utwory, które podbiły moje serce na jakimś tanecznym piwie (niech żyje muzyka live!) Także oprócz Michaela Jacksona i jego The way you make me feel w playliście znalazło sie też: 



  4. 9. Półmaraton Warszawski. Już wiecie jak ten start przeżywałam, także się nie śmiejcie, serio myślałam, że umrę. Była zatem Mocna i... :) 



  5. 10 km przy Orlen Warsaw Marathon. Tego biegu nie wspominam najlepiej, niestety nie uratował go nawet Bob ani Tajpan, mimo, że kawałek świetny :) 



  6. Bieg na Monte Cassino. Chyba Was nie zaskocze, jak napiszę, że grany był Gentelman. Nie znałam typa, ale lubił go pan potencjalny, zatem oprócz Live your life z wiadomych powodów:



  7. Hipodromowy Cross Biegowy. Spontaniczny udział, spontaniczne kawałki w uszach. Nic specjalnego, zatem efekt też raczej kiepski, więcej tak nie zrobie :)


Wyszło 11, ale cóż :) Potem była dyszka na Biegu Powstania Warszawskiego – pierwszy start bez muzyki. Można? Pewnie, że można, tylko po co :) A jutro chyba pobiegnie ze mną Mrozu. Jeszcze nie wiem, w której piosence, ale taki optymistyczny jest chłopak, na pewno się sprawdzi :)



wtorek, 19 sierpnia 2014

Absoltny must have - stanik biegowy Shock Absorber

Podobno, żeby zacząć biegać potrzebujesz tylko dobrych chęci i odpowiednich butów. 
W sumie racja, o ile jesteś facetem. Zatem Panowie wszystko już wiecie, dlatego wyjątkowo możecie ominąć ten tekst. O pozostanie na stronie uprasza się natomiast wszystkie Panie. Lejdis, dziś porozmawiamy sobie o cyckach! 




foto: www.shockabsorber.co.uk


Ta kuriozalna prezentacja chyba dosyć wymownie pokazuje, od czego powinnaś zacząć swoją przygodę ze sportem. Jak Ci już opadną cycki, będzie za późno. Buty kup w drugiej kolejności
 
Nadal tu jesteś Mężczyzno?

Kupno stanika to nigdy nie jest prosta sprawa, ale wybranie tego sportowego w moim przypadku przypominało drogę przez mękę. Przymierzyłam chyba z milion sportowych topów i chyba Was nie zaskoczę jak powiem, że nic z tego nie wyszło. W końcu wyciągnęłam węża z kieszeni i postanowiłam zainwestować w swój biust (tudzież w markę Shock Absorber, jak wolicie). Piszę zainwestować, aczkolwiek każdy kto usiłował kupić dobry stanik wie, że to nie są tanie rzeczy. Tak niestety jest też w przypadku staników sportowych. Ich ceny zaczynają się od 200 zł i idą sobie w górę. Zupełnie jak cycki w czasie biegania

Active Multi Sports SupportActive D+ Flexi WireActive Shaped Support
foto: www.shockabsorber.co.uk

No, a teraz zostały nam do omówienia same miłe sprawy Ja wybrałam S5044 Ultimate Run Bra - model typowo biegowy, ale są również takie dedykowane na fitness i tak dalej. Ja jednak wychodzę
z założenia, że to co do biegania, na pewno nada się też na siłownie, na odwrót niekoniecznie. Wybór jest zatem quite easy. 

Dobranie samego rozmiaru zostawiłam brafiterce, miałam więc gwarancję, że z moim stanikiem wszystko będzie w  porządku, ale pewności nabrałam dopiero podczas pierwszego testu. Kochaniutkie, niebo, a ziemia! Nic nie uwiera, nic nie lata, w zasadzie tak jakby nie było cycków! Naprawdę nie wiem, jak mogłam biegać bez niego ;-) 


Active Zipped PlungeActive Flexi WireUltimate Gym Bra 
foto: www.shockabsorber.co.uk

Wszystkie modele biustonoszy ShockAbsorber wyglądają całkiem sympatycznie – w większości mają klasyczny wygląd, ale często są przełamane jakimś wyróżniającym się elementem. A to kolorowa wstaweczka, a to kontrastowa podszeweczka… Dla każdego coś miłego. O tym, że są wykonane ze specjalnego, oddychającego, szybkoschnącego materiału, pisać chyba nie muszę, ale dodam jeszcze jeden istotny fakt. Dobrze dobrany Shock Absorber, uwydatnia biust, także spokojnie możecie pożegnać się ze spłaszczonymi bułami, które formują Wam zwykłe biustonosze aspirujące do bycia tymi lepszymi, sportowymi.

Biustonosze Shock Absorber możecie kupić w wielu sklepach. Widziałam je zarówno w sieciówkach sportowych oraz w typowych sklepach z bielizną. Możecie też poszukać tego szczęścia w Internecie. Na stronie producenta, oprócz symulatora wstrząsów, znajdziecie też aplikację, która ułatwi Wam dobranie odpowiedniego modelu oraz rozmiaru (bounce-o-meter - serio tak się nazywa :D). Ja jednak polecam spotkanie z panią brafiterką. 



Cykliczne spotkania z ekspertami Shock Absorber odbywają się w wielu miejscach, w zasadzie wszędzie tam, gdzie można spotkać sportowców. Ja uczestniczyłam w takowym w sklepie Fast Foot przy ul. Żelaznej. Takie spotkania odbywają się tam dosyć często, zatem polecam śledzenie fb, tym bardziej, że przy okazji spotkań eksperckich chłopaki dorzucają kilka procent rabatu. W ogóle właściciele to bardzo mili ludzie, w dodatku częstują szarlotką, także wpadajcie tam w ogóle ;-)

Jeśli jeszcze nie jesteście przekonane, że warto mieć takie cacuszko, za rekomendację niech Wam posłuży informacja, że nabyłam właśnie drugi egzemplarz ;-)


wtorek, 12 sierpnia 2014

Bez ograniczeń. Historia najtwardszej kobiety na świecie.



Lubię czytać książki. Niestety chyba mam ich na konice zbyt dużo, bo coraz rzadziej trafiam w nich na historie, które powodują podwyższenie ciśnienia, przyśpieszenie oddechu, ewentualnie zarwanie nocy. Książki o bieganiu nie przemawiają do mnie tymbardziej.



Zaczęłam od Murakamiego. Miła lektura, ale nie znalazłam w niej niczego odkrywczego (chłopie sama to przeżywałam!). Kupiłam Półmaraton Gallowaya, ale przejrzałam i odstawiłam na półkę. Wszystko co w nim jest już dawno czytałam w necie. Mam jednak typową kobiecą skłonność do włażenia z butami w cudze życie, więc chętnie sięgnęłam po biografię Chrissie Wellington – najtwardszej kobiety na świecie (jak ja!).





No więc Chrissie to brzydkie, zakompleksione dziecko. Jest kapitanem szkolenj drużyny pływackiej, kujonem, ma problemy z żywieniem. Chciałoby się powiedzieć – banał. Ale to już pewnie wiecie z innych blogów, więc nie będę się rozwodzić. Uprzedzę tylko, że te historie ciągną się przez pół książki. Mimo tego, warto przez nie przebrnąć, bo w końcu dochodzimy do momentu w którym Chrissie odkrywa alkohol. To właśnie tu powinna zaczynać się ta książka :)



Rozczaruje Was, nie bedzie tu opisów dzikich libacji. Chrissie, jak na babę przystało, szybko się nudzi i zmienia swój tryb życia o 180 stopni. Najpierw chce przebiec maraton (znowu jak ja!), później dochodzi rower, wracają treningi pływackie. W wieku trzydziestu lat postanawia zostać zawodową triatlonistką (mam jeszcze szansę!). I tu zaczyna się jazda. Prawdziwa, bez trzymanki, czy jak tam chcecie ;-)



Bardzo fajnie, bez niepotrzebnego patosu opisuje codzienne życie sportowca – żywienie, treningi, kontakty międzyludzkie (oł je!). Ale to co w tej książce najfajniejsze, to relacje z jej kolejnych startów. Są bardzo realne i pełne emocji. Mimo, że ciężko mnie ruszyć/wzruszyć (w końcu twarda jestem), w paru momentach wydawało mi się, że biegnę razem z nią (nie, nie brałam żadnych używek podczas czytania). Bez bicia przyznam się też, że zdarzyło mi się zacisnąć kciuki - bosz, żeby jej się udało! A jeśli komuś udaje się coś za każdym razem, to po pewnym czasie powinno wydawać się to oczywiste, prawda? Zapewniam Was, w przypadku tej książki wcale takie nie jest ;-)



Także jeśli chcecie się dowiedzieć jak to jest startować na Hawajach, pływać, jeździć, biegać z kontuzjami, przerywać start w mistrzostwach na wizytę w toalecie i nie wierzę, że to piszę, ale z kaczątka stać się łabędziem, z czystym sumieniem – polecam :) . 


środa, 22 stycznia 2014

Szpilki i zielona spódnica. Help!


Moja szafa jest nudna. Nie ma w niej kreacji od znanych projektantów, chociaż wiem, że zakupy u tych młodych są teraz na topie. Wspominałam już, że mam starczą duszę więc wybierając ciuchy stawiam zawsze na wygodę i klasykę. Lubię jak mi wszystko do wszystkiego pasuje i rano nie wywalam zawartości szafy na podłogę, w popłochu poszukując czegoś, w czym mogłabym iść do pracy. Kolorystyka – aktualnie dominuje czerń, biel, szarość i trochę  kobaltu. Podobno wyjątkowo dobrze mi w tym kolorze ;-)


Taki właśnie kolor ma spódnica z nowej kolekcji Orseya. Zauważyłam ją przed świętami szukając kurtki zimowej i od tego czasu cały czas o niej myślałam. Zaraz po przerwie światecznej poszłam ją przymieżyć. Uwaga, uwaga, rozmiar 38 był na mnie za duży! Niewiele myśląc wyszłam ze sklepu i przez kolejny tydzień zadręczałam się czy rozmiar 36 będzie na mnie pasował. I wiecie co? Po kolejnej przymiarce, miałam zabrać moje trofeum do kasy, kiedy ogarnęło mnie otrzeźwienie.
Materiał był kiepskiej jakości – widać, że w czasie noszenia by się rozciągał, poza tym wyjątkowo się gniutł. To zdecydowanie sprzeczne z moimi zasadami o wygodzie i prostocie w szafie.



Oczywiście zaraz po wyjściu ze sklepu złapałam doła. Buszując dalej po wyprzedażach trafiłam do New Yorkera. Chodzę, chodzę, aż tu nagle! Kobaltowa spódnica! W przymierzalni okazało się, że jesteśmy dla siebie stworzone. Poczułam, że tak bardzo pragnęłam kobaltowej szmatki i ta spódnica postanowiła się nade mną zlitować - po prostu mnie do siebie zawołała. Przy okazji przemówiła do mnie czarna bluzka i tak udało mi się skomponować całkiem fajną stylizację za 50 zeta. 

Podobnie miałam z butami. Kilka tygodni temu niespodziewanie zostałam zaproszona do filharmonii. Sukienka jest, torebka jest, buty... Ostatnie szpilki wyrzuciłam pare miesięcy wcześniej, bo były już strasznie zjechane, poza tym, chciałam uniknąć sytuacji, wymagającej ich założenia. No ale stało się. Na codzień raczej preferuje płaskie obuwie (biegam co rano do tramwaju) udałam się więc po zakupy. Było to akurat przed wypłatą, więc za punkty docelowe obrałam wszelkiego rodzaju sieciówki CCC, Ambry, Deichmany. Kryteria? Obcas, czerń, najlepiej zamsz. Zależało mi w grunicie rzeczy na tym, żeby wyglądać na evencie jak kobieta i nie zrobić sobie krzywdy podczas dojazdu. No I co? No I kicha! Wszędzie plastikowe koszmarki na niebotycznych obcasach albo na  niezginającej się platformie. W zasadzie upatrzyłam sobie jeden model, ale w żadnym sklepie nie było mojego rozmiaru. Po zjeżdżeniu pięciu (5!) centrów handlowych miałam już założyć baletki (tak, do wieczorowej sukienki, haha), ale całkiem przypadkiem trafiłam do galerii handlowej, w której nigdy nie bywam. Oczywiście rzuciłam się na poszukiwanie wybranego przeze mnie obuwia w stosownym rozmiarze. Wiecie co, były! A obok nich, stały piękne pantofelki z zamszu, na niewielkim obcasie. Jedna sztuka. W moim rozmiarze. Teraz wiem, że nie mogłam znaleźć butów wcześniej, bo właśnie w tym miejscu czekała na mnie ta jedna, idealna para. Nie muszę dodawać, że idealnie pasuje do stylizacji opisanej wcześniej ;-)

Do czego zmierzam. Po co sezonowym wywalaniu z mojej szafy ciuchów, które kupiłam, ale nigdy nie założyłam, zdecydowałam robić zakupy tylko wtedy, kiedy dane ubranie do mnie przemówi. Kiedy nie będę miała wątpliwości, czy to oby na pewno dobrze leży, czy będę w tym chodzić. Jeśli zakładam coś I myślę ok, biorę, Jeśli mam wątpliwości, tzw. może być, odkładam. W kolejnym sklepie czeka na mnie na pewno coś fajniejszego ;-)

Ostatnio fajnym okazało się to: 



Ani to mój kolor, ani fason, ale mimo wszystko do mnie przemówiło. Problem w tym, że ostatni raz z beżo-brązo-zieleniami miałam doczynienia w czasie licealnego buntu (no co, te kolory pasowały do glanów) i nie bardzo wiem jak to ugryźć. Wydaje mi się, że należy to nosić do czarnych rajstop i czarnych butów. Problem w tym, że wtedy na góre nie można już założyć nic w tym kolorze. Próbowałam bieli, ale mam wrażenie, że wyglądam wtedy jak oldskulowa pensjonarka, tudzież Ania z Zielonego Wzgórza, chociaż wcale nie jestem ruda. A przecież ta spódnica mnie zawołała, musi być więc dla mnie. A może podszyła się za nią wyprzedaż? Już sama nie wiem, przecież taka ładna jest. Pomożecie?

sobota, 18 stycznia 2014

Follow me - rzecze rok 2014, czyli plany, postanowienia i wyzwania na ten rok.


Nowy Rok zaczałą się bardzo leniwie. Nie chciało mi się ćwiczyć ani zdrowo odżywiać. Jak to mówią jaki Nowy Rok, taki cały rok, istniało więc niebezpieczeństwo, że kolejnych 12 miesięcy spędzę na kanapie z pilotem (ewentualnie z browarem) w ręku, a mój tyłek wróci do swoich kolosalnych rozmiarów. 

Kilka dni temu, kiedy biegałam w stanie niezłego podminowania, pomyślałam, że jednak się nie dam. Spiszę sobie swoje postanowienia, ogłoszę je światu i będę konsekwentnie realizować.



Zatem, póki się rozmyślę, moje cele na 2014 rok:

  1. Wystartować w Półmaratonie Warszawskim – wierzę, że dam radę go przebiec, tylko jak to do cholery zrobić w 2 godziny?
  2. Przebiec Maraton Wrocławski – Jeszcze nie wiem jak to zrobię, ale to będzie najlepszy prezent na urodziny ever :)
  3. Skończyć studia – nie pytajcie. Just do it!
  4. Remont mieszkania – robie go od zawsze, w tym roku skończę.Promise!
  5. Przepłynąć pod archem w Blue Hole – to może być trochę trudne, bo mam uprawnienia tylko na powietrze. No i na Nitrox, ale nie taki jak trzeba. No cóż, się pomyśli.

Nie tak wiele i nie tak strasznie, prawda? Musi się udać! Nie wiem tylko skąd wezmę na to wszystko czas, w każdym razie, teraz jak już wiecie będzie mi głupio sie wycofać ;) Żeby być do końca szczerą, powiem Wam, że po cichu myślę jeszcze o rzuceniu palenia. Teoretycznie postanowiłam zrobić to w poniedziałek, ale coś czuję, że to się jeszcze zobaczy.

Jeśli podobnie jak ja, macie problemy z konsekwencją, dajcie znać, podeślijcie Wasze postanowienia. Będę monitorować Wasze postępy i trochę Was poopierdalam w słabszych momentach. W tym jestem na prawdę dobra! :) Jeśli nie, to trudno, wystarczy, że będziecie trzymać za mnie kciuki. :)



wtorek, 14 stycznia 2014

Nowa świecka tradycja




Miałam dziś napisać o biegu, który odbył się w ramach 22. Finału WOŚP. Miałam, ale w zasadzie bieg biegiem był tylko z nazwy. Na trasie było wszystko – dzieci w wózach, na hulajnogach, rowerzyści, psy, seniorzy z nordic walking. Aż dziw, że nie zauważyłam rolkarzy :) Dla biegaczy i ich życiówek pozostało niewiele miejsca. W zasadzie bardzo dobrze się złożyło, bo w sobotę wieczorem odbyłam spotkanie towarzyskie i trochę się zasiedziałam. A że i tak nie byłam w formie, z przyjemnością wzięłam udział w tym familijnym evencie, tymbardziej, że po spotkaniu razem z towarzyszką tradycyjnie udałałyśy się na obiad, później... no właśnie.



Ale zacznijmy od początku. W czerwcu odbył się bieg She Runs The Night. Stawiałam wówczas pierwsze kroki biegowe, a impreza była firmowana jako event dla początkujących kobiet. Dystans niewielki, wszystko w fajnej, babskiej oprawie. Postanowiłam spróbować, ale że średni dystnas jaki wówczas pokonywałam to 3,5 km najzwyczajniej w świecie miałam cykora. Żeby się zmobilizować namówiłam do udziału koleżankę. Przygotowanie rozpoczęłyśmy od zakupu butów biegowych, później było truchtanie osiedlowymi uliczkami. W dniu biegu byłyśmy nieźle przerażone, także spotkałyśmy się na mieście nieco wcześniej i dla rozluźnienia poszłyśmy na piwo. Idiotki ;-) Szczęście w nieszczęściu bieg z powodu ulewy został odwołany.



Następne podejście potraktowałyśmy już bardziej serio i udało nam się przebiec całą trasę. W efekcie poczułyśmy się jak prawdziwe biegaczki i to zachęciło nas do zapisywania się na kolejne zorganizowane eventy biegowe. Rajcowały nas fajne koszulki techniczne, które otrzymywałyśmy w pakietach startowych i fajna sportowa atmosfera. Poza tym, każde takie wydarzenia mobizowały nas do regularnych treningów i zdrowego odżywiania na codzień. Przecież nie można się skompromitoać na trasie, nie? Jako że obie byłyśmy początkujące, każdy taki bieg był dla nas wyzwaniem, a dobiegnięcie do mety olbżymim sukcesem. Wiadmo, każdy sukces trzeba uczcić ;-)    I tak narodziła sie nowa świecka tradycja. Po długich, momentami żmudnych przygotowaniach do zdobycia kolejnego medalu, po każdym morderczym evencie, udajemy się na tzw. spacer po mieście. Oczywiście w strojach biegowych, z przypiętymi numerami startowymi, z medalami na szyi. Tak, dla uczczenia naszego małego zwycięstwa (znowu dałyśmy radę!) i pochwalenia się nim całemu światu. Zaczynamy zawsze od jakiegoś fajnego, koniecznego niezdrowego obiadu. A do obiadu zawsze znajdzie się jakieś małe piwko. Czasem duże, czasem pięć ;-) 

Oczywiście wciąganie śmieciowego żarcia i zakrapianie go alkoholem przez osobę promującą zdrowy tryb życia może być uznanie za hipokryzję, jednak zapewniam Was, nie stosuje tego manewru na codzień ;-) I właśnie ten codzienny post powoduje, że raz na jakiś czas pozwolam sobie na taką rozpustę. Poza tym dzięki temu że wiem, że po kolejnym biegu czeka mnie taka nagroda, łatwiej mi odmawiać sobie takich przyjemości na codzień. Zresztą, skoro Endomondo pokazuje utratę powiedzmy 800 kalorii, to trzeba je potem uzupełnić. Czemu nie skorzystać z okazji takiej nadwyżki i nie przyswoić np. hamburgerka? ;-)
 

Poza tym, taka rundka po klubach z kumpelą jest też swietną okazją do rozchodzenia tych przebięgniętych kilometrów, nadrobienia zaległości plotkarskich i podyskutowania o technologii DriFit. Takie małe święto biegowe. (No dobra, pewnie byłoby duże, ale wszystkie biegi odbywają się w niedzielę :) )Więc jeśli dziś w okolicach centrum Warszawy widzieliście dwie wariatki w pomarańczowych koszulkach, wędrujące od knajpy do knajpy, to byłyśmy my. A Wy? Świętowaliście? ;-) 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Trzy aplikacje na telefon, dzięki którym schudniesz.


Mamy Nowy Rok. Wraz z nim zapewne macie wiele postanowień. Niech zgadnę, dieta, minus dziesięć kilo, regularne treningi z Chodakowska? Ja w tym roku wyjątkowo takowe odpuszczam (no dobra, rozważam jeszcze rzucenie palenia), bo całkiem spontanicznie udało mi się wprowadzić do mojego życia zmiany, w których trwam do dziś. A w osiągnięciu zamierzonych efektów żywieniowo-sportowych pomogły mi trzy aplikacje na telefon. Dziś dzielę się z Wami tą wiedzą tajemną i sugeruje również je zainstalować na swoich komórkach, szczególnie jeśli tak jak ja macie słabą silną wolę.


Dwóch pierwszych programów możemy używać zarówno w telefonie, jak i na komputerze. Dzięki temu mamy cały czas do nich dostęp, co może okazać się bardzo istotne jeśli zamierzamy na serio podejść do tematu dietowo-fitnessowego. Ich użytkowanie najlepiej rozpocząć od założenia profili w każdej aplikacji. Po wpisaniu swojej wagi, wzrostu będziemy mieli pewność, że przedstawione w nich efekty naszych wysiłków będą wiarygodne. Oprócz tego dołączymy do całej społeczności użytkowników, z którymi będziemy mogli utrzymywać kontakt oraz porównywać swoje wyniki.



  1. Endomondo – aplikacja rejestrująca wyniki aktywności fizycznej. Zainstalowałam ją kiedy po raz pierwszy poszłam biegać. Dzięki temu dziś pierwszy zapis przebiegniętego kilometra nie tylko wywołuje uśmiech na mojej twarzy, ale też motywuje mnie do kolejnych treningów. Dzięki Endomondo, który współpracuje z GPSem, możemy śledzić swoje trasy, tempo oraz spalone dzięki treningowi kalorie. Oprócz tego program pokazuje naszą playlistę oraz pogodę podczas której ćwiczymy. Ale to aplikacja nie tylko dla biegaczy. Możemy w niej zapisać każdy rodzaj treningu, który wykonujemy, zarówno aerobic, siłownię, jogę, czy mecze piłki nożnej albo partie tenisa. Możliwości jest mnóstwo :-) A wszystkie aktywności możemy podziwiać w kalendarzu, dzięki któremu wiemy co i kiedy robiliśmy. Dla mnie to najważniejsza opcja ;-) Ciekawa jest pepltalk, która umożliwia przesłanie komunikatów głosowych do osób, które w danym momencie ćwiczą. Dzięki temu możemy zmotywować znajomych albo poprzeszkadzać im w czasie treningu. It's up to you ;-) Za kilka dolarów miesięcznie możemy rozszerzyć program do wersji Pro, dzięki której otrzymamy dostęp m. in. do trenera audio czy planu treningów, ale dla osób początkujących jest to wywalanie kasy w błoto.
  2. MyFitnessPal – aplikacja do kontrolowania diety. Wpisujemy do niej każdy posiłek, a MyFitnessPal oblicza za nas spożycie kalorii oraz składników odżywczych, pokazuje ich niedobory oraz nadwyżki. Dzięki temu wiemy, ile danego dnia możemy ich jeszcze przyswoić. Fajna jest też możliwość liczenia szklanek wypitej wody, ale moim absolutnym faworytem w programie jest opcja pokazywania za ile czasu, przy zanotowanym odżywianiu, osiągniemy wymarzoną wagę. Warto dodać, że aplikację można zintegrować z Endomondo, dzięki czemu do naszego planowanego limitu kalorycznego dodawane są kalorie, które spaliliśmy podczas treningu. Zawsze to jakaś opcja, dzięki której możemy więcej zjeść ;-)
  3. MyDays - to taka babska aplikacja, która bada nasz cykl. Wpisujemy początek oraz koniec każdej miesiączki, a program oblicza terminy kolejnych, a także pokazuje czas owulacji i tym podobnych. My Days jest szczególnie przydatna, jeśli staramy się być na diecie. Dzięki niej zawsze wiemy, kiedy będziemy miały gorszy dzień i kiedy z czystym sumieniem, zamiast na trening, możemy się udać na piwo czy inne ciacho. Wydaje mi się, że MyDays może być też pomocne parom, które starają się o dziecko (w końcu pokazuje dni płodne), ale nie mam doświadczenia w temacie i jest to tylko moje nieśmiałe przypuszczenie ;-)


Monitorowanie poczynań dietetycznych i sportowych dla osoby początkującej może być nie tylko pomocne przy układaniu planu żywieniowo-treningowego, ale przede wszystkim może motywować. W końcu fajnie mieć na piśmie to, że danego dnia przestrzegałyśmy naszych postanowień. Ja do tej pory jak głupia liczę swoje treningi każdego miesiąca i przeklinam się, jeśli przerwa między nimi trwa dłużej niż dwa dni. Teraz korzystam głównie z Endomondo i MyDays, MyFitnessPal stał się trochę zbyt upierdliwy, poza tym nie potrzebuję już tak szczegółowej analizy moich posiłków. Spalam się głównie dzięki aktywności fizycznej, to zdecydowanie przyjemniejsze niż ograniczanie jedzenia ;-)


Wszystkie aplikacje są darmowe i dostępne na różne systemy, także nie macie nic do stracenia, no może poza paroma kilogramami. Enjoy ;-)  


piątek, 27 grudnia 2013

Klasa, bebe!


Kiedy kończycie dojadać świąteczne ciasta i dopijacie ostatnie kieliszki wina (ponczu?) ja susze świeżo pomalowane paznokcie, oglądam wyginającą się na krześle Christinę Agilerę i oddaje się wieczornym przemyśleniom ( no dobra, czekoladowe cukierki też wciągam, żeby nie było). Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak zajebiście trudno jest pokazać seks seksownie?

Seks sam w sobie zawsze dobrze się sprzedaje. Zastanawiam się jednak dlaczego taniec na rurze, krześle czy czymkolwiek innym, na niebotycznie wysokich obcasach i w mega niewygodnym ubraniu, jest tak negatywnie oceniany? O tym ile roboty te laski wkładają w to żeby wyglądać tak jak wyglądają i robić to co robią, wiedzą tylko ci, którzy kiedykolwiek próbowali zrobić szpagat. Na przykład ja. A Ty, która plujesz w ich kierunku, ile pompek dziś zrobiłaś?  Ale w zasadzie miałam o czym innym.

fot. materiały prasowe

Polsat emituje właśnie Burleskę z Cher i Christiną Agilerą w rolach głównych. To co mnie urzekło, to fakt, jak pięknie panie ze sobą grają (w sensie obrazka, na aktorstwie się nie znam). Christina, wiadmo, młoda, piękna, ale pełen szacun należy się przede wszystkim Cher. Laska, która jeszcze niedawno słyneła przede wszystkim z ciągłego odmłodzania się, bez oporu gra mentorkę młodej gwiazdy, wcale nie usiłując się do niej upodobnić. Jest starsza i nie stara się tego ukryć. Bije za to od niej to, czego młodsze koleżanki mogą jej pozazdrościć – doświadczenie życiowe ;-) Jak to mówi porzekadło, które właśnie wymyśliłam, skoro nie możesz być od kogoś piękniejszy, bądź mądrzejszy.To chyba właśnie nazywa się klasa.

Jakolwiek byśmy tego nie określili, ostatnio zabrakło tego pani Bojarskiej-Ferenc, która publicznie skrytykowała Ewę Chodakowską i jej metody treningowe. Oczywiście Chodakowskiej można wiele zarzucić, ale pani trenerka na emeryturze, swoimi, co prawda pewnie wyrwanymi z kontekstu wypowiedziami, strzeliła sobie w kolano - dała pożywkę Pudlowi i zapewniła parę punktów popularności samej Ewie Ch. Szkoda, bo mogłaby parę razy strzelić sobie fotkę w towarzystwie Chodakowskiej, przekazać jej symboliczną koronę królowej fitnessu i byłoby po sprawie. Pomijając fakt, że przeszłaby do historii jako prekursorka promowania zdrowego trybu życia, a tak już na zawsze pozostanie jęczącą, zazdrosną, zgorzkniałą starą babą. Drogie panie, nie obrażamy się na kogoś tylko dlatego, że jest młodszy, jędrniejszy i zarabia kupę kasy!

Bardzo dobrze ogarnęła ten temat Madonna. Nigdy nie byłam jej wielką fanką, ale jest takie wideo, które dało mi kiedyś do myślenia. Bardzo mi się podoba, więc, wstawie je sobie tu, o: 




Mimo, że zaprosiła do wspólnego występu dwie silne konkurentki, nie dała ukraść sobie show i raz na zawsze udowodniła, kto jest królową sceny ;-)

No, i to by było na tyle. Kończąc wywód, udaję się nieśpiesznym krokiem poćwiczyć te szpagaty i inne jogi. W końcu, żeby emanować seksem z klasą, trzeba być dobrze rozciągnietym ;-)

wtorek, 17 grudnia 2013

Piękny i bestia.


Tydzień temu prasa rozpisywała się, jak niedorzeczne było wydanie książki biograficznej przez Małgorzatę Tusk. O tym jak fatalnie wypada w rankingach sprzedaży, jak bardzo godzi w wizerunek premiera i że kancelaria szefa rządu całkowicie olała ten temat, a teraz nie wie jak wybrnąć z sytuacji. Ale czy na pewno tak jest?

Oczywiście do formy publikacji możemy się przyczepić od razu - wybitne dzieło artystyczne to na pewno nie jest, ale znajdziemy parę ciekawych fragmentów. Wciąga przede wszystkim pierwsza połowa książki, opisującą lata młodości pani premierowej ( tych o dzieciństwie nie polecam), egzystencję podczas lat 80 i pierwsze lata pożycia państwa Tusków. Czasy współczesne są opisane dość drętwo, sprawiają wręcz wrażenie zapychacza miejsca. W końcu ile razy w czasie lektury jednej książki możemy czytać o tym, że premier biega po plaży albo, że dzieci kocha się inaczej niż wnuki. Trzeba jednak przyznać, że przyciągają fragmenty dotyczace podróży służbowych państwa premierostwa, a w zasadzie te opisujące zmagania z protokołem dyplomatycznym. Pani Tusk co prawda Ameryki nie odkrywa, jednak, dla laika w temacie, wątek ten może okazać się ciekawy.



Mimo, że biografia ma opisywać Małgorzatę Tusk nie da się nie zauważyć, że na jej kartach główne skrzypce, mimo wszystko, odgrywa Donald. I jak twierdzi autorka, przez całą pracę twórczą mąż bardzo ją wspierał, przypominał pewne fakty, nawet udostępnił archiwalne smsy. Właśnie dlatego nigdy nie uwierzę, że nie miał wpływu na ostateczny kształ publikacji. Tu larum zapewne podniosą PRowcy twardo utrzymujący , że książka godzi w wizerunek premiera, że wręcz go ośmiesza. 

Cóż, osobiście nie znam mężczyzny, który dla sprawienia frajdy swojej połowicy zgodziłby się na upublicznienie faktów z życia takich jak, przesunięty ślub z powodu butów, próba odejścia żony do innego mężczyzny czy zgoda na małżeństwo z powodu chęci ucieczki z trzymanego twardą, oficerską ręką domu rodzinnego. Żadne męskie ego by tego nie zniosło! 

Jeśli zauważymy, jak wiele miejsca jest poświęcone działalności Donka w latach 80, jego walki o wolną Polskę czy działalności podziemnej i dodamy do tego wspominki o Antonim Macierewiczu, Lechu i Jarosławie Kaczyńskich, a także problemy z ogrzewaniem w domu rodzinnym (Super Ekspress ma używanie od kilku dni ;-) ) otrzymujemy wizerunek mężczyzny trochę nieporadnego, ale twardo stawiającego czoła rzeczywistości; zmuszonego do codziennej walki o dobro ojczyzny, niestrudzenie dbającego o ciepło domowego ogniska oraz pokonującego barykady rzucane pod nogi przez konkurentów z areny politycznej. Czy nie tego właśnie oczekują wyborcy? Szczególnie teraz, gdy poparcie dla PO niżej upaść chyba nie może. ;-) 

Przy tej książce, nie da się zapewne uniknąć porównań do wydanej w zeszłym roku biografii Danuty Wałęsy. Co prawda Małgorzata Tusk uparcie twierdzi, że o książce myślała dużo wcześniej, aczkolwiek podczas lektury, w drugiej cześci książki trudno uniknąć przekonania, że książka pisana jest w olbrzymim pośpiechu. Biografia Wałęsowej spotkała się z krytyką przede wszystkim męża Danuty, a w przypadku Małgorzaty, biografie krytykują wszyscy poza małżonkiem. Zabawny paradoks, potwierdzony wynikami sprzedaży. BTW, obie publikacje ukazały się jesienią. Panie chyba miały ochotę znaleźć się pod choinkami polskich domów ;-) 

Żeby nie było, nie potępiam tej książki. Sięgnęłąm po nią z czystej ciekawości i samego faktu, że lubię takie babskie, nieco plotkarskie publikacje. Po prostu, jak każda kobieta, uwielbiam włazić z buciorami w czyjeś życie ;-) A, skoro takie książki są wydawane, czuje że posiadam na to przyzwolenie, może nawet błogosławieństwo ;-) Hicior to może nie jest, ale jak już wspomniałam czyta się ( przynajmniej pierwszą połowę) fajnie, lekko, miło i nawet można się wciągnąć. 




niedziela, 16 czerwca 2013

Małe, a cieszy.






Brak planów na weekend i całkiem spontaniczna wizyta w sklepie Royal Stone przez przypadek zrobiły mi dziś dzień (serio, zmęczyłam się imprezowaniem. Jest to tu na prawdę napisane, w dodatku boldem, więc nie kłamie. Weekend spędzam w domu, a nie na piwie).



wtorek, 11 czerwca 2013

Cześć, to ja.


Korzystając z tego, że mam wolne popołudnie, albo raczej z tego, że nie chce mi się zrobić niczego pożytecznego, oddałam się wielu do niczego nie prowadzącym przemyśleniom. Albo raczej niekoniecznie koniecznym przemyśleniom. A chodzi oczywiście o Orange Travel i zazdrość jaką odczuwam wobec uczestników zorganizowanej przez nich misji. 


niedziela, 6 stycznia 2013

Money, money, money...



Niby pieniądze szczęścia nie dają, ale o tym wiedzą tylko ci, którzy je  mają. Więc jeśli Ty też z żalem bukujesz tydzien allinclusive w Egipcie, gdy Twoi znajomi wygrzewają się w Meksyku, ten post jest właśnie dla Ciebie. 


niedziela, 18 listopada 2012

To Ty?




Kim jest mężczyzna, który oczekuje, aż kobieta zdecyduje czy go chce? 

Młoda Victoria , Jean-Marc Vallee, Wlk Bryt./ USA, 2009

 

 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...