Etykiety

sobota, 30 sierpnia 2014

Top 10. Muzyczna lista biegowa.


Tak sobie siedzę w ten uroczy sobotni wieczór i usiłuje ogarnąć jutrzejszą połówkę. Tym razem postanowiłam zrobić coś całkowicie nowego czym niewątpliwie jest dla mnie przygotowanie porządnej playlisty.

Zawsze szłam na spontan w tym temacie, słuchałam po prostu tego, co miałam w telefonie. Tym razem jest inaczej, bo ostatnio powtarzające się co drugi utwór Happy Williamsa doprowadzało mnie do szału :) 



Co prawda zdarzało mi się bigać bez muzki, ale było to spowodowane tylko i wyłącznie tym, że po pierwsze telefon mi się odrobinę zużył przez co muzyka często sama się pauzuje, a po drugie irytacja na dyndający kabel wzrasta proporcjonalnie do wzrostu prędkości. Mogłabym nie ryzykować nerwa na trasie, ale obawiam się, że moja głowa nie jest na tyle mocna, żeby wytrzymać dwugodzinne przebieranie nogami bez stosownego podkładu muzycznego.

No, ale ja nie o tym miałam. Wertując zawartość telefonu odkryłam, że moje biegowe utwory znacznie odstają od tych, czego zazwyczaj słuchają biegacze. Zdecydowanie unikam nakręcających kawałków, a wybieram te lekkie i przyjemne – takie, które oddają, albo poprawiają mój nastrój.

Żeby było śmieszniej, jak się na jakiś kawałek uprę, zazwyczaj katuję go do znudzenia. Często dany utwór powtarzam na danej playliście kilka razy, przez co często staje się motywem przewodnim danego biegu, albo przynajmniej mi się z nim kojarzy :) Przy okazji odkryłam też, że mam już za sobą dziesięć oficjanych startów (no, biegania po schodzach nie liczę :) ), zatem z tej właśnie okazji, spcjalanie dla Was moich dziesięć piosenek przewodnich :)


  1. She runs the night. To były czasy. Rany, jeszcze nigdy w życiu nie przebiegłam takiego dystansu :) Miła babska impreza, zatem na uszach też baba. Gossip :)


  1. Bieg Powstania Warszawskiego. To już druga piątka w moim życiu. Ważna idea, zatem postawiłam na przewodnik historyczny przygotowany przez Motivato. Oczywiście, mimo doświadczenia biegowego (hehe, serio tak mi się wydawało :) ) źle obstawiłam czas i ze zdobywania wiedzy historycznej wyszły nici :)

  2. Biegnij Warszawo – rany, mój rekord to 6 km, jak zrobić 10? Zatem była tu też Gossip, była Demi Lavato i jej Give your heart a break (chyba z jakimś narzeczonym się pokłóciłam :-) ), nawet Florence and the machine się przewineło, ale piosenka tego biegu to zdecydowanie: 


  1. Bieg Niepodległości. Druga dycha jest moc :) Głównie dzięki Rudminetal, którego kawałek zwinęłam z funpaga Panny Anny (chyba tęskniłam za narzeczonym :) ) :)



  2. 8 Bieg WOŚP – pierwszy bieg w klimacie poimprezowym, zatem kawałki też imprezowe. Grana była Marcysiowa playlista o wdzięcznym tytule, jak na styczeń przystało,  Summer. Zaczyna się od mixu kawałka niżej, a potem nie pamiętam :)


     
  3. Bieg Żołnierzy Wyklętych. Tu pojawiały się na zmianę dwa utwory, które podbiły moje serce na jakimś tanecznym piwie (niech żyje muzyka live!) Także oprócz Michaela Jacksona i jego The way you make me feel w playliście znalazło sie też: 



  4. 9. Półmaraton Warszawski. Już wiecie jak ten start przeżywałam, także się nie śmiejcie, serio myślałam, że umrę. Była zatem Mocna i... :) 



  5. 10 km przy Orlen Warsaw Marathon. Tego biegu nie wspominam najlepiej, niestety nie uratował go nawet Bob ani Tajpan, mimo, że kawałek świetny :) 



  6. Bieg na Monte Cassino. Chyba Was nie zaskocze, jak napiszę, że grany był Gentelman. Nie znałam typa, ale lubił go pan potencjalny, zatem oprócz Live your life z wiadomych powodów:



  7. Hipodromowy Cross Biegowy. Spontaniczny udział, spontaniczne kawałki w uszach. Nic specjalnego, zatem efekt też raczej kiepski, więcej tak nie zrobie :)


Wyszło 11, ale cóż :) Potem była dyszka na Biegu Powstania Warszawskiego – pierwszy start bez muzyki. Można? Pewnie, że można, tylko po co :) A jutro chyba pobiegnie ze mną Mrozu. Jeszcze nie wiem, w której piosence, ale taki optymistyczny jest chłopak, na pewno się sprawdzi :)



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Wspomnień czar - 9. PZU Półmaraton Warszawski - najfajniejszy bieg w moim życiu


Wiecie jak to jest. Zimno, ciemno, do tego jakieś nagodziny w pracy i kiepskie samopoczucie. Nic tylko zaszyć się pod kołdrą i pić gorącą herbatę. Na treningi nie ma już czasu, chęci tymbardziej.

I tak płynie dzień za dniem, aż tu nagle zbliża się 30 marca – termin półmaratonu, którego start zaplanowało się dobre kilka miesięcy wcześniej. Ale weekend dopiero się zaczyna, start w niedziele. Póki co mamy piątek i bardzo dużą i jeszcze bardziej ważną imprezę do ogarnięcia. Imprezę z gatunku tych, które kończą się w taksówce o 6 rano, tudzież rzuceniem szpilek w kąt zaraz po przekroczeniu progu mieszkania. Czasem po telefonie kolegi, który dzwoni nad ranem pytając czy pan taksówkarz na pewno dostarczył mnie w całości do domu i o której start w niedziele, bo przecież nie po to biegałam całą zimę, żeby teraz odpuścić :) Dzięki Piotruś :)


Jeśli półmaraton jest w niedziele, a Ty w sobote wstajesz w południe z bólem głowy, to nie wróży niczego dobrego. I chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że... no właśnie nie wiem co robiłam przez cały dzień :) Wieczorem pojechałam odebrać pakiet startowy i zrobiłam to tylko dlatego, że po pierwsze za niego zapłaciłam, a po drugie była to ostatnia szansa, żeby to zrobić. Cały czas byłam przekonana, że nie pobiegnę, wahać się zaczęłam dopiero, kiedy zadzwonił Krzyś, ściągnął mnie na pasta party, nie przyjął do wiadomości mojej rezygnacji i rozkazał startować. Żeby mnie przekupić kupił mi nawet piwo. :) Potem zadzwonił Michał z Radia Kolor, któremu powiedziałam, że startuje jutro, on powiedział to na antenie, no i w zasadzie zostałam pozbawiona wyboru :)

Niedzielny poranek był prawdziwym koszmarem. Nie dość, że trzeba było wcześnie wstać, to jeszcze przypadała zmiana czasu. Wyszłam z domu w jakimś wampirycznym amoku, obudziłam się dopiero podczas spaceru Alejami Jerozolimskimi, kiedy mijałam jakieś zwłoki w jeszcze imprezowym klimacie. :) Do depozytu trafiłam w ostatnim momencie. Szybko zostawiłam rzeczy i pobiegłam na start. Przynajmniej nie miałam czasu się denerwować :) Poza tym spacer + przebieżka = niezła rozgrzewka – do zapamiętania :-)


Start... potem już poszło. Pamiętam, że podczas pierwszych kilometrów myślałam głównie o tym, żeby nie spalić się na samym początku. Spokojnie, jeszcze będzie czas na szaleństwo – myślałam. Ale atmosfera, trasa, słónce, no i nie ukrywajmy, adrenalina na jakiej z tego przejęcia leciałam, sprawiły, że pierwsze 10 km było najpięknieszymi w moim życiu :) Później, jak to zwykle bywa, zaczęły się problemy. Tradycyjnie - jeden za drugim. Najpierw zawiesiło mi się Endomodno, później zawiesił się sam telefon, pozbawiając mnie tym samym muzyki. No nic, twardym trzeba być, pomyślałam. Leciałam dalej, na 11 kilometrze zwolniłam, żeby uzupełnić płyny. Pech chciał, że w punkcie żywieniowym nie było już kubków z wodą. Wolontariusz podał mi butelkę z izotonikiem, którym oczywiście od razu się oblałam. I chyba nie tylko ja, bo jeszcze przez kilkaset dobrych metrów przeskakiwałam kałuże i walczyłam z butami przyklejającymi się do podłoża. Jak już sytuacja się unormowała, dostałam koloki, choć nigdy wcześniej nie miałam z nią problemów. Jak nie urok, to... no :-)

Normalnie w tej sytuacji pewnie złapałabym niezłego nerwa, ale co mnie samą zdziwiło, tym razem zawalczyłam głową. Najpierw zwolniłam, po chwili przeszłam do marszu. Tylko spokojnie – powtarzałam sobie – tylko spokój cię uratuje. Skoro już szłam, to postanowiłam wciągnąć żel. Przynajmniej nie bedzie to zmarnowany czas – myślałam. I rzeczywiście, nie wiem czy to żel, czy przebiagający koło mnie chłopak z magnetofonem, a może kibice krzyczący dajesz Magdalena, sprawili, że znowu przyśpieszyłam. 


Nie miałam co prawda już takiego powera jak na początku, ale cały czas biegłam przede wszystkim głową. - Dobrze, to jeszcze ze trzy kilometry, na kolejnym punkcie żywieniowym znowu zwolnie, odpocznę – powtarzałam sobie w kółko. Aż do Łazienek. To był chyba najpiękniejszy fragment trasy, więc tam niczego nie musiałam sobie wmawiać :). Nie dość, że już byłam pod wrażeniem tego ile przebiegłam, to jeszcze klimat parku przy pierwszych promieniach wiosennego słońca sprawił, że w ogóle nie myślałam o tym, co tak właściwie mnie już boli. A myśliwi grający na rogach totalnie mnie rozczulili. :)

Plac Trzech Krzyży to był kolejny etap, w którym miałam ochotę spasować. Ale nie, pomyślałam, zaraz kolejny punkt żywieniowy, tam znowu się zatrzymam na chwilę. W między czasie zaczęłam sobie wyobrażać, jak się poczuję jak przekroczę linie mety, chociaż nadal wydwało mi się to bardzo abstrakcyjne. :)


No a potem zobaczyłam Narodowy – już tak mało zostało – dajesz, dajesz, myślałam. Jakże to złudne było :) Bo jak na złość, przed samą metą trasa liczyła kilka serpentyn – całe szczęście bez podbiegów, co nie zmienia faktu, że za każdym zakrętem pojawiał się kolejny, kolejny i kolejny... Prawdziwa lekcja cierpliwości :)

Aż nagle, pojawiły się oznaczenia, jeszcze 700 metrów, 600, 500... Jakieś 100 metrów przed metą zaczeły sie łzy. Nie, nie bólu. Na prawdę poczułam się wzruszona. Ja, lwica kanapowa, niemalże zawodowa imprezowiczka, przebiegłam ponad 20 kilometrów!

Odebrałam medal, porozciągałam się i tak nie do końca zdając sobie sprawę z tego co się dzieje, udałam się na zasłużone piwo. I to nie byle jak! Byłam w takiej eufori, że nawet nie zaprotestowałam jak Krzysztof wypożyczył mi Viturilo, bo komunikacja jeszcze nie jeździła :)

Ależ byłam z siebie dumna! Mimo, że w jednostkach trenigowych przed samym półmaratonem nie wypadłam za dobrze, wykorzystałam to, że organizam był wypoczęty. Do tego skupiłam się na głowie, no i posłuchałam moich motywatorów. Wyszło pięknie! Oczywiście nie można pominąć tu zasług organizatorów. Zadbali nie tylko o sprawny przebieg imprezy, ale o doping, atmosferę, trasę. Najfajniejsze były kapele przygrywające podczas biegu :) Pogoda też dopisała, jak na zamówienie :)

Nie mówię, żebyście próbowali tego w domu, ale to był zdecydowanie najfajniejszy bieg w moim życiu :) Powtórka w marcu :) 




wtorek, 19 sierpnia 2014

Absoltny must have - stanik biegowy Shock Absorber

Podobno, żeby zacząć biegać potrzebujesz tylko dobrych chęci i odpowiednich butów. 
W sumie racja, o ile jesteś facetem. Zatem Panowie wszystko już wiecie, dlatego wyjątkowo możecie ominąć ten tekst. O pozostanie na stronie uprasza się natomiast wszystkie Panie. Lejdis, dziś porozmawiamy sobie o cyckach! 




foto: www.shockabsorber.co.uk


Ta kuriozalna prezentacja chyba dosyć wymownie pokazuje, od czego powinnaś zacząć swoją przygodę ze sportem. Jak Ci już opadną cycki, będzie za późno. Buty kup w drugiej kolejności
 
Nadal tu jesteś Mężczyzno?

Kupno stanika to nigdy nie jest prosta sprawa, ale wybranie tego sportowego w moim przypadku przypominało drogę przez mękę. Przymierzyłam chyba z milion sportowych topów i chyba Was nie zaskoczę jak powiem, że nic z tego nie wyszło. W końcu wyciągnęłam węża z kieszeni i postanowiłam zainwestować w swój biust (tudzież w markę Shock Absorber, jak wolicie). Piszę zainwestować, aczkolwiek każdy kto usiłował kupić dobry stanik wie, że to nie są tanie rzeczy. Tak niestety jest też w przypadku staników sportowych. Ich ceny zaczynają się od 200 zł i idą sobie w górę. Zupełnie jak cycki w czasie biegania

Active Multi Sports SupportActive D+ Flexi WireActive Shaped Support
foto: www.shockabsorber.co.uk

No, a teraz zostały nam do omówienia same miłe sprawy Ja wybrałam S5044 Ultimate Run Bra - model typowo biegowy, ale są również takie dedykowane na fitness i tak dalej. Ja jednak wychodzę
z założenia, że to co do biegania, na pewno nada się też na siłownie, na odwrót niekoniecznie. Wybór jest zatem quite easy. 

Dobranie samego rozmiaru zostawiłam brafiterce, miałam więc gwarancję, że z moim stanikiem wszystko będzie w  porządku, ale pewności nabrałam dopiero podczas pierwszego testu. Kochaniutkie, niebo, a ziemia! Nic nie uwiera, nic nie lata, w zasadzie tak jakby nie było cycków! Naprawdę nie wiem, jak mogłam biegać bez niego ;-) 


Active Zipped PlungeActive Flexi WireUltimate Gym Bra 
foto: www.shockabsorber.co.uk

Wszystkie modele biustonoszy ShockAbsorber wyglądają całkiem sympatycznie – w większości mają klasyczny wygląd, ale często są przełamane jakimś wyróżniającym się elementem. A to kolorowa wstaweczka, a to kontrastowa podszeweczka… Dla każdego coś miłego. O tym, że są wykonane ze specjalnego, oddychającego, szybkoschnącego materiału, pisać chyba nie muszę, ale dodam jeszcze jeden istotny fakt. Dobrze dobrany Shock Absorber, uwydatnia biust, także spokojnie możecie pożegnać się ze spłaszczonymi bułami, które formują Wam zwykłe biustonosze aspirujące do bycia tymi lepszymi, sportowymi.

Biustonosze Shock Absorber możecie kupić w wielu sklepach. Widziałam je zarówno w sieciówkach sportowych oraz w typowych sklepach z bielizną. Możecie też poszukać tego szczęścia w Internecie. Na stronie producenta, oprócz symulatora wstrząsów, znajdziecie też aplikację, która ułatwi Wam dobranie odpowiedniego modelu oraz rozmiaru (bounce-o-meter - serio tak się nazywa :D). Ja jednak polecam spotkanie z panią brafiterką. 



Cykliczne spotkania z ekspertami Shock Absorber odbywają się w wielu miejscach, w zasadzie wszędzie tam, gdzie można spotkać sportowców. Ja uczestniczyłam w takowym w sklepie Fast Foot przy ul. Żelaznej. Takie spotkania odbywają się tam dosyć często, zatem polecam śledzenie fb, tym bardziej, że przy okazji spotkań eksperckich chłopaki dorzucają kilka procent rabatu. W ogóle właściciele to bardzo mili ludzie, w dodatku częstują szarlotką, także wpadajcie tam w ogóle ;-)

Jeśli jeszcze nie jesteście przekonane, że warto mieć takie cacuszko, za rekomendację niech Wam posłuży informacja, że nabyłam właśnie drugi egzemplarz ;-)


wtorek, 12 sierpnia 2014

Bez ograniczeń. Historia najtwardszej kobiety na świecie.



Lubię czytać książki. Niestety chyba mam ich na konice zbyt dużo, bo coraz rzadziej trafiam w nich na historie, które powodują podwyższenie ciśnienia, przyśpieszenie oddechu, ewentualnie zarwanie nocy. Książki o bieganiu nie przemawiają do mnie tymbardziej.



Zaczęłam od Murakamiego. Miła lektura, ale nie znalazłam w niej niczego odkrywczego (chłopie sama to przeżywałam!). Kupiłam Półmaraton Gallowaya, ale przejrzałam i odstawiłam na półkę. Wszystko co w nim jest już dawno czytałam w necie. Mam jednak typową kobiecą skłonność do włażenia z butami w cudze życie, więc chętnie sięgnęłam po biografię Chrissie Wellington – najtwardszej kobiety na świecie (jak ja!).





No więc Chrissie to brzydkie, zakompleksione dziecko. Jest kapitanem szkolenj drużyny pływackiej, kujonem, ma problemy z żywieniem. Chciałoby się powiedzieć – banał. Ale to już pewnie wiecie z innych blogów, więc nie będę się rozwodzić. Uprzedzę tylko, że te historie ciągną się przez pół książki. Mimo tego, warto przez nie przebrnąć, bo w końcu dochodzimy do momentu w którym Chrissie odkrywa alkohol. To właśnie tu powinna zaczynać się ta książka :)



Rozczaruje Was, nie bedzie tu opisów dzikich libacji. Chrissie, jak na babę przystało, szybko się nudzi i zmienia swój tryb życia o 180 stopni. Najpierw chce przebiec maraton (znowu jak ja!), później dochodzi rower, wracają treningi pływackie. W wieku trzydziestu lat postanawia zostać zawodową triatlonistką (mam jeszcze szansę!). I tu zaczyna się jazda. Prawdziwa, bez trzymanki, czy jak tam chcecie ;-)



Bardzo fajnie, bez niepotrzebnego patosu opisuje codzienne życie sportowca – żywienie, treningi, kontakty międzyludzkie (oł je!). Ale to co w tej książce najfajniejsze, to relacje z jej kolejnych startów. Są bardzo realne i pełne emocji. Mimo, że ciężko mnie ruszyć/wzruszyć (w końcu twarda jestem), w paru momentach wydawało mi się, że biegnę razem z nią (nie, nie brałam żadnych używek podczas czytania). Bez bicia przyznam się też, że zdarzyło mi się zacisnąć kciuki - bosz, żeby jej się udało! A jeśli komuś udaje się coś za każdym razem, to po pewnym czasie powinno wydawać się to oczywiste, prawda? Zapewniam Was, w przypadku tej książki wcale takie nie jest ;-)



Także jeśli chcecie się dowiedzieć jak to jest startować na Hawajach, pływać, jeździć, biegać z kontuzjami, przerywać start w mistrzostwach na wizytę w toalecie i nie wierzę, że to piszę, ale z kaczątka stać się łabędziem, z czystym sumieniem – polecam :) . 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...