Wiecie jak to jest. Zimno, ciemno, do
tego jakieś nagodziny w pracy i kiepskie samopoczucie. Nic tylko
zaszyć się pod kołdrą i pić gorącą herbatę. Na treningi nie
ma już czasu, chęci tymbardziej.
I tak płynie dzień za dniem, aż tu
nagle zbliża się 30 marca – termin półmaratonu, którego start
zaplanowało się dobre kilka miesięcy wcześniej. Ale weekend
dopiero się zaczyna, start w niedziele. Póki co mamy piątek i
bardzo dużą i jeszcze bardziej ważną imprezę do ogarnięcia.
Imprezę z gatunku tych, które kończą się w taksówce o 6 rano,
tudzież rzuceniem szpilek w kąt zaraz po przekroczeniu progu
mieszkania. Czasem po telefonie kolegi, który dzwoni nad ranem
pytając czy pan taksówkarz na pewno dostarczył mnie w całości do
domu i o której start w niedziele, bo przecież nie po to biegałam
całą zimę, żeby teraz odpuścić :) Dzięki Piotruś :)
Jeśli półmaraton jest w niedziele, a
Ty w sobote wstajesz w południe z bólem głowy, to nie wróży
niczego dobrego. I chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że...
no właśnie nie wiem co robiłam przez cały dzień :) Wieczorem
pojechałam odebrać pakiet startowy i zrobiłam to tylko dlatego, że
po pierwsze za niego zapłaciłam, a po drugie była to ostatnia
szansa, żeby to zrobić. Cały czas byłam przekonana, że nie
pobiegnę, wahać się zaczęłam dopiero, kiedy zadzwonił Krzyś,
ściągnął mnie na pasta party, nie przyjął do wiadomości mojej
rezygnacji i rozkazał startować. Żeby mnie przekupić kupił mi
nawet piwo. :) Potem zadzwonił Michał z Radia Kolor, któremu
powiedziałam, że startuje jutro, on powiedział to na antenie, no i
w zasadzie zostałam pozbawiona wyboru :)
Niedzielny poranek był prawdziwym
koszmarem. Nie dość, że trzeba było wcześnie wstać, to jeszcze
przypadała zmiana czasu. Wyszłam z domu w jakimś wampirycznym
amoku, obudziłam się dopiero podczas spaceru Alejami
Jerozolimskimi, kiedy mijałam jakieś zwłoki w jeszcze imprezowym
klimacie. :) Do depozytu trafiłam w ostatnim momencie. Szybko
zostawiłam rzeczy i pobiegłam na start. Przynajmniej nie miałam czasu się denerwować :) Poza tym spacer + przebieżka =
niezła rozgrzewka – do zapamiętania :-)
Start... potem już poszło. Pamiętam,
że podczas pierwszych kilometrów myślałam głównie o tym, żeby
nie spalić się na samym początku. Spokojnie, jeszcze będzie czas
na szaleństwo – myślałam. Ale atmosfera, trasa, słónce, no i
nie ukrywajmy, adrenalina na jakiej z tego przejęcia leciałam,
sprawiły, że pierwsze 10 km było najpięknieszymi w moim życiu :)
Później, jak to zwykle bywa, zaczęły się problemy. Tradycyjnie -
jeden za drugim. Najpierw zawiesiło mi się Endomodno, później
zawiesił się sam telefon, pozbawiając mnie tym samym muzyki. No
nic, twardym trzeba być, pomyślałam. Leciałam dalej, na 11
kilometrze zwolniłam, żeby uzupełnić płyny. Pech chciał, że w
punkcie żywieniowym nie było już kubków z wodą. Wolontariusz
podał mi butelkę z izotonikiem, którym oczywiście od razu się
oblałam. I chyba nie tylko ja, bo jeszcze przez kilkaset dobrych
metrów przeskakiwałam kałuże i walczyłam z butami
przyklejającymi się do podłoża. Jak już sytuacja się
unormowała, dostałam koloki, choć nigdy wcześniej nie miałam z
nią problemów. Jak nie urok, to... no :-)
Normalnie w tej sytuacji pewnie złapałabym niezłego nerwa, ale co mnie samą zdziwiło, tym razem zawalczyłam głową. Najpierw zwolniłam, po chwili przeszłam do marszu. Tylko spokojnie – powtarzałam sobie – tylko spokój cię uratuje. Skoro już szłam, to postanowiłam wciągnąć żel. Przynajmniej nie bedzie to zmarnowany czas – myślałam. I rzeczywiście, nie wiem czy to żel, czy przebiagający koło mnie chłopak z magnetofonem, a może kibice krzyczący dajesz Magdalena, sprawili, że znowu przyśpieszyłam.
Normalnie w tej sytuacji pewnie złapałabym niezłego nerwa, ale co mnie samą zdziwiło, tym razem zawalczyłam głową. Najpierw zwolniłam, po chwili przeszłam do marszu. Tylko spokojnie – powtarzałam sobie – tylko spokój cię uratuje. Skoro już szłam, to postanowiłam wciągnąć żel. Przynajmniej nie bedzie to zmarnowany czas – myślałam. I rzeczywiście, nie wiem czy to żel, czy przebiagający koło mnie chłopak z magnetofonem, a może kibice krzyczący dajesz Magdalena, sprawili, że znowu przyśpieszyłam.
Nie miałam co prawda już takiego
powera jak na początku, ale cały czas biegłam przede wszystkim
głową. - Dobrze, to jeszcze ze trzy kilometry, na kolejnym punkcie
żywieniowym znowu zwolnie, odpocznę – powtarzałam sobie w kółko.
Aż do Łazienek. To był chyba najpiękniejszy fragment trasy, więc
tam niczego nie musiałam sobie wmawiać :). Nie dość, że już
byłam pod wrażeniem tego ile przebiegłam, to jeszcze klimat
parku przy pierwszych promieniach wiosennego słońca sprawił, że w
ogóle nie myślałam o tym, co tak właściwie mnie już boli. A
myśliwi grający na rogach totalnie mnie rozczulili. :)
Plac Trzech Krzyży to był kolejny
etap, w którym miałam ochotę spasować. Ale nie, pomyślałam,
zaraz kolejny punkt żywieniowy, tam znowu się zatrzymam na chwilę.
W między czasie zaczęłam sobie wyobrażać, jak się poczuję jak
przekroczę linie mety, chociaż nadal wydwało mi się to bardzo
abstrakcyjne. :)
No a potem zobaczyłam Narodowy – już
tak mało zostało – dajesz, dajesz, myślałam. Jakże to złudne
było :) Bo jak na złość, przed samą metą trasa liczyła kilka
serpentyn – całe szczęście bez podbiegów, co nie zmienia faktu,
że za każdym zakrętem pojawiał się kolejny, kolejny i kolejny...
Prawdziwa lekcja cierpliwości :)
Aż nagle, pojawiły się oznaczenia,
jeszcze 700 metrów, 600, 500... Jakieś 100 metrów przed metą
zaczeły sie łzy. Nie, nie bólu. Na prawdę poczułam się
wzruszona. Ja, lwica kanapowa, niemalże zawodowa imprezowiczka,
przebiegłam ponad 20 kilometrów!
Odebrałam medal, porozciągałam się
i tak nie do końca zdając sobie sprawę z tego co się dzieje,
udałam się na zasłużone piwo. I to nie byle jak! Byłam w takiej
eufori, że nawet nie zaprotestowałam jak Krzysztof wypożyczył mi
Viturilo, bo komunikacja jeszcze nie jeździła :)
Ależ byłam z siebie dumna! Mimo, że
w jednostkach trenigowych przed samym półmaratonem nie wypadłam za
dobrze, wykorzystałam to, że organizam był wypoczęty. Do tego
skupiłam się na głowie, no i posłuchałam moich motywatorów.
Wyszło pięknie! Oczywiście nie można pominąć tu zasług
organizatorów. Zadbali nie tylko o sprawny przebieg imprezy, ale o
doping, atmosferę, trasę. Najfajniejsze były kapele przygrywające
podczas biegu :) Pogoda też dopisała, jak na zamówienie :)
Nie mówię, żebyście próbowali tego
w domu, ale to był zdecydowanie najfajniejszy bieg w moim życiu :)
Powtórka w marcu :)
Fajny tekst - do przeczytania dla tych wszystkich którzy chcieliby pobiec półmaraton ale się boją.
OdpowiedzUsuń